Tak krzyczal nasz poganiacz na raftingu co oczywiscie znaczy szybciej szybciej. Z Chitwan ruszylismy na dachu w kierunku Kathmandu. Gdzies w polowie drogi zciagnal nas z dachu jakis koles, kazal sie przebrac w kapielowki nalozyc kaski i kamizelki ratunkowe, wreczyl po wiosle i kazal wsiasc do pontonu. A tam szybkie przeszkolenie i dawaj po rzece 33 km w dol z pradem przez falki i faaale.
Szczerze przyznam ze liczylem na troche ciekawsza rzeke do splywania, przynajmniej na 4,5 w skali 6 stopniowej ale jak na poczatek dla tych co nie mieli okazji raftingowac wystarczy. Wypasc racej ciezko, troche ciekawych i wiekszych fal po drodze i calkiem smaczny lunch przyrzadzony przez opiekunow (ser z yaka - moj ulubiony -, jakas mielona z puszki, chleb, salatka z pomidorow i ich smiesznie wielkich ogorow, sok, fasola w stylu baked beans). Nie wiem ile Lama zaplacil chlopakom za rafting ale my zaplacilismy Lamie ok 30 dolarow od os.
Po raftingu zlapalismy lokalny bus, na dach i do Kathmandu. Po drodze z dachu kupilismy troche owocow - male banany, granaty, ananasa i takie smieszne duze slone chipsy, ktore lokalesi dorzucaja do daalbhatu czyli miejscowej potrawy. Najbardziej zastanawiajaca jednak rzecza jest to ze nie wazne ile by sie jechalo i skad, na pol godziny przed koncem trasy bus sie zatrzymuje i miejscowi rzucaja sie do przydroznego baru wciagac ryz z dodatkami - zdecydowanie konkuruje to o tytul hitu wyjazdu.
Ciemno sie zrobilo a my dalej na dachu i z pol godziny zrobila sie godzina. Wjazd do Kathmandu wyglada dosc ciekawie zwlaszcza noca. Jedzie sie caly czas pod gore az w koncu wjezdza sie do wielkiej doliny. Ostrzegam: wieczorem jest dosc chlodno na dachu a poza tym mamy jeszcze spaliny i tony pylu. Aha zapomnialbym o kolejnym kandydacie na hit - kazdy pojazd publiczny lubi sie zatrzymac u wulkanizatora, a to zeby kolo zapasowe naprawic, a to zeby dobic powietrza:). W koncu udalo sie i wyslannik Lamy totalnie niekumaty, w zasadzie to bylo ich 2 a wygladali jak bolek i lolek, zabrali nas do hotelu Lai Lai na Thamelu, cyli turystycznej dzielnicy KTM. Znowu dzieki Lamie zaplacilismy tylko 5 dolcow za pokoj 2 osob. z lazienka i kablowka - zawsze mnie to pociaga, ta kablowka:) - w hotelu gdzie za pokoj placi sie 30 dolarow i tu spedzilismy 2 nasze ostatnie dni.
Drobne zakupy, odebranie slynnej juz sukienki od slynnej juz krawcowej (w koncu dowiedzielismy sie ze jednak w 90 procentach material to jedwab i nawet lepiej niz w 100 bo latwiej ja czyscic czy jakos tak - nie wiem nie znam sie) i zwiedzanie paru godnych polecenia miejsc. Fonetycznie:
Slajambunat - na wzgorzu polozona swiatynia buddyjska ze slynnymi oczami buddy, cos w stylu wielki brat patrzy, i z racji duzej ilosci malp zwana swiatynia malp. Wjazd kosztuje jakies 200 rupieci. Gosia dostala na czolo kropke buddyjska zwana tika, a ja zakupilem sobie rudraksje czyli taki buddyjski nasyjnik na ktorym jest 108 twardych zasuszonych owocow, dzieki ktorym miejscowi modla sie - taki rozaniec. Dodatkowo podobno niezle odpedza duchy, wampiry itp. a takze calkiem niezle jest na nadcisnienie i na skore. Moze sie przydac.
Paszupatinat - swiatynia w ktorej miejscowi pala zwloki zmarlych i wrzucaja do rzeki. Dosc ciekawie to wyglada aczkolwiek wrazliwym nie polecam. Wjazd 250 R ale my wzielismy sobie przewodnika za 100 od os. ktory bokiem wprowadzil nas do srodka. Mozna tam tez wejsc samemu nic nie placac, trzeba tylko skrecic wczesniej w prawo w kierunku rzeki nie dochodzac do konca bazaru.
Patan - jedno z miast obok KTM, niegdys osobne panstwo, ale moze przez to ze padal deszcz - po raz pierwszy taka ilosc spadla na nas w KTM - , a moze przez podobienstwo do Durbar Square w KTM, bylismy tam tylko chwile i na szczescie nie zaplacilismy ani grosza, a to kosztuje.
Baktapur - rewelacyjne miasteczko zamkniete dla samochodow. Bardzo kolorystyczne i wejsciowka tez duzo kosztuje. Nasza taxa podwiazzla nas pod glowna brame a my znowu zamiast przez brame to w prawo kolo knajpy Indrayan czy jakos tak (na scianie plakat Toma Cruisa z filmu Cocktail), dalej do konca i w lewo waskimi przejsciami na glowny plac.
Miedzy tymi wszystkimi miejscami placilismy za taxe ok 300R, a wchodzimy w 5 osob do Suzuki Maruti co jest nielada wyczynem. Udalo nam sie rowniez zdobyc wize tranzytowa do Indii. Wyrobienie trwa 1 dzien, kosztuje 800 rupii nepalskich i wymaga zlozenia zdjecia i kopii biletu wylotu z Indii, poza naturalnie wypelnionym wnioskiem. Ambasada przyjmuje miedzy 9.30 a 12 a wydaje miedzy 16.30 a 17.30.
5 rano pobudka, w taxe i na samolot. Na lotnisku dluga kolejka, w kolejce liczni miejscowi chcacy zarobic przez pilnowanie i noszenie bagazy turystom. Dalej hulaj dusza piekla nie ma. Z Nepalu do Indii mozna przewiezc prawie wszystko. System sprawdzania bagazy prawie nie istnieje. Babka w samolocie rozdajac posilki poprosila nas o wziecie nie wegetarianskich bo caly samolot hindusow wchlonal wegetarianskie (do non veg meal nalezy: omlet, ziemniaki, kielbaska, fasola, owoce i bulka z dzemem na deser). Gleboki wdech przy odbiorze bagazy i wel-come to India.
PS. w Nepalu nalezy uzbroic sie w cierpliwosc i mowic bardzo powoli, najlepiej niegramatycznym angielskim z mala iloscia wyszukanych slow - chlopaki czesto nie ogarniaja tego co dzieje sie wokol
PS2. w Nepalu jak i w Indiach bardzo popularna forma pozbywania sie zawartosci z nosa jest tzw mocny zaciag i porzadne wyplucie, poczatkowo budzi to odraze ale da sie przyzwyczaic - jest to forma bardzo popularna w tych rejonach