Geoblog.pl    sqlap    Podróże    W 66 dni dookoła Ameryki Południowej    Sao Paulo - Manaus - Novo Ayrao - Manaus - Sao Paulo
Zwiń mapę
2005
21
cze

Sao Paulo - Manaus - Novo Ayrao - Manaus - Sao Paulo

 
Brazylia
Brazylia, Manaus
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14162 km
 
10. 06 rano dotarlismy do Sao Paulo i skoczylismy na chwile do Brenna po nasze rzeczy zimowe, ktore zostawilismy u niego przed podroza na Ihla Grande. Nastepnie udalismy sie na zakupy na najbardziej znana ulice w Sao Paulo, Avenida Paulista. Poza kartkami nic nie kupilismy, ale trafilismy do miejsca zwanego Stand Center w poszukiwaniu przejsciowki z napiecia 110V na 220V. Okazalo sie, ze to centrum to taki nasz stadion, tyle ze w troche lepszych warunkach. Tlumy chinczykow mowiacych po portugalsku tyle co my i chowajacych sie na slowo policja. Jaja jak berety! Ale to byl dopiero poczatek dnia. Najlepsze bylo jak dotarlismy na lotnisko krajowe Congonhas. Kobita w ogole nie miala pojecia jakie my to bilety rezerwowalismy i ze byly w promocji itd., i nie bylo to spowodowane bariera jezykowa. Po 20 minutach wreszcie zajaarzyla i udalo nam sie kupic bilety do Manaus przez Brasilie za ok. 350US$ od lebka i to jest podobno tanio. Ale to nie koniec. Mocno zatloczone lotnisko z informacja tylko po portugalsku, a my tylko obrigado i saludi. Trzy razy zmieniali nam bramke, z ktorej odlatywal nam samolot, az w koncu udalo sie. Linie TAM, podobno najlepsze w Brazylii, wcale takowe sie nie okazaly, aczkolwiek do stewardes nie mielismy zarzutow:)

Wyladowalismy w Manaus w srodku nocy i postanowilismy przeczekac do rana. Jak wyszlismy rano na zewnatrz okazalo sie, ze lotnisko jest klimatyzowane. Trzydziesci pare stopni i wilgotnosc przynajmniej 90%. Spod samego lotniska zlapalisy autobus linii 306 za jedyne 1,5R$. Od razu widac dramatyczna roznice miedzy polnoca a poludniem.Pomimo iz Manaus to 2 milionowe miasto, wyglada naprawde biednie, a ludzie wydaja sie zyc w malych konklawach (3 ulice), gdzie znaja kazdy kat i kazdego mieszkanca. Reszte znaja juz mniej albo wcale. Manaus to troche takie made in China. Produkuje sie tu cala elektronike i wysyla na cala Brazylie. Tak zeby miasto sie rozwijalo choc troche, bo inaczej upadloby dramatycznie.

Nasz przewodnik ksiazkowy doprowadzil nas do Rua dos Andrades, gdzie mial byc jeden z lepszych i tanszych hosteli w miescie - Hotel Ideal. Ale przy samych drzwiach zlapal nas niejaki Armstrong z hostelu po drugiej stronie ulicy, Rio Branco. Armstrong okazal sie wlascicielem agencji oferujacej wycieczki do dzungli, ktora to pracuje dla Rio Branco. Od razu zaoferowal znizke na hostel i zaprosil za godzine do biura, gdzie mielibysmy sie dokladnie dogadac. No i stargowalismy cene z 500US$ do 350US$ za 7 dni. O godzinie 10 rano wszystko mielismy juz zalatwione. Ruszylismy jeszcze cos zjesc na miasto, wypalic plytke z fotkami (5R$) i na market z owocami - straszny syf, upal i malaria - kupilismy ananasa, troche limonek i graviole (mocno smaczny, wygladajacy jak mango z malymi kolcami).

No i nad ranem zaczelo sie. Bagaze zostawilismy w przechowalni w hostelu, cenne rzezczy w Armstronga sejfie (facet przez 9 lat byl przewodnikiem, az sie dorobil) i okazalo sie, ze nowozelandczyk i holenderka nie jada z nami, bo holenderka cos zjadla i zachorowala (ach te baby, mowic ze kaszasa to prewencja, to one ze nie). No i stad poplynelismy z grupa 12 osobowa na 3 dniowa wycieczke z bardzo podobnym programem, ktory mielismy my dostac, z ta roznica ze spalismy nie w hamakach na lodzi, a w hamakach w domku - lodzi, w dzungli. In minus - w kontrakcie mielismy zapisane, ze caipirinhi bedzie pod dostatkiem, a okazalo sie ze na pokladzie nie ma nawet grama, ale i z tym poradzilismy sobie kupujac zapas jeszcze w porcie. Prewencja lepsza niz leczenie!

Dzien I:
najpierw poplynelismy do miejsca gdzie 80 m. glebokosci Rio Negro laczy sie z Solimoes. Niesamowicie to wyglada. Rio Negro jest czarne jak kawa, a druga rzeka ma kolor czerwonawy i tak plyna obok siebie przez 11 km nie mieszajac sie, az do Amazonki. Z racji tego, ze Rio Negro jest bardziej kwasne, jest tu zdecydowanie mniej komarow i ponad 400 gatunkow ryb (wszystkie duze, w Amazonce jest ponad 2 tys.).
Doplynelismy do szalasu na wodzie. Na lunch dostalismy rybke z dodatkami. Duzo tego bylo , ale wybor byl niewielki. Zaraz potem wsiedlismy na canoe i poplynelismy na polow pirani. Naturalnie my z Bartkiem nie zlapalismy nic. Pare razy duza sztuka byla blisko, ale tylko podzerala nam z haczyka. Mielismy chetke na polow pararury, czyli najwiekszej ryby w Amazonce dochodzacej do 2,5 m. i 180 kg wagi, ale nie udalo sie. Piranii oczywiscie jest tu mnostwo (najgrozniejsza czarna), ale my jak zwykle zaczelismy pechowo. Tuz po zmroku pojechalismy na lapanie malych kajmanow, czyli krokodyli tyle ze z dluzsza paszcza. Przewodnik jezdzi latarka po krzakach i jak tylko zauwazy swiecace sie oczy krokodyla podplywa i szybko lapie za grzbiet, stad tez mielismy okazje potrzymac tego malego zwierzaka, ktory potrafi dorosnac do kilku metrow. Nasz mial zaledwie pol metra. Wieczorkiem z racji permanentnego braku pradu, gralismy w karty i leczylismy sie kaszasa z dwoma zydami (Gumowicz i jego kumpel), podrozujacymi juz od ponad pol roku po Ameryce Poludniowej oraz z reszta ekipy (wloch, norwedzy, anglicy, niemki). Pozniej tylko bardzo krotka kimka w hamakach i pobudka o 6 rano, no bo jak tu spac jak swieci slonce.

Dzien II:
pojechalismy do dzungli. 2,5 godziny treku, podczas ktorego natknelismy sie na jadowitego weza, a w zasadzie 14 osob przezszlo nad wezem, a dopiero 15 zauwazyla go. Potem jeszcze wygrzebalismy z norki tarantule wersje damska, ktora jest troche wieksza niz osobniki meskie i czasem zabija je tylko, zeby zdobyc ich jad. Po wszystkim wrocilismy do naszego miejsca spoczynku lekko rozczarowani, zeby po poludniu ruszyc na poszukiwanie najsmieszniejszego i najbardziej karykaturalnego zwierzaka swiata - leniwca. Wprawdzie nie udalo nam sie go wypatrzyc, ale za to nastepnego dnia, tuz po obejrzeniu wschodu slonca, zlapalismy go.

Dzien III:
wypatrzyl go nasz przewodnik. Podplynelismy pod samo drzewo i lokalesi natychmiast na to drzewo wskoczyli (lokalesi czyli nasz przewodnik, ktory mowil po angielsku i drugi ktory nie wladal tym jezykiem). Leniwiec probowal sie ratowac ucieczka droga wodna, ale nie udalo mu sie. Wielka ucieczka byla tak niesamowicie komiczna, ze malo co nie pospadalismy ze smiechu z lodki. Mielismy okazje potrzymac zwierzaka, ktory nic w zyciu nie robi poza jedzeniem lisci. Czasami taki leniwiec lubi zejsc do wody, zwlaszcza w nocy, zeby sie schlodzic, ale czesto pada wtedy ofiara kajmanow. Niesamowicie zrelaksowany zwierz. Mowiac krotko: krol luzakow. Tuz po spotkaniu z leniwcem poplynelismy jeszcze do wioski indianskiej. Tubylcy raczej nastawieni na niemieckich turystow, wiec troche bylo to sztuczne. Odwiedzilismy takze krotko miejsce, gdzie lokalesi wytwarzaj make z manioka tzw farinhe jak mowia na polnocy lub farofe na poludniu. Generalnie to to samo, a rozni sie tylko nazwa. Manioka wyglada troche jak burak cukrowy i moze byc slodka badz gorzka. Gorzka wersja jest trujaca, ale i z tym tubylcy sobie radza, wyciskajac caly sok z tego warzywa. W Brazylii farofe lub farinhe je sie ze wszystkim lub jesli nie ma nic innego miesza sie z woda i tez sie je. To niesamowite, ale brazylijczycy uwielbiaja ta bezssmakowa make.
Po poludniu wrocilismy do Manaus, gdzie czekal juz na nas nasz wlasciwy przewodnik, ktorego mielismy miec od pierwszego dnia, ale ze bylo nas 2 Armstrong wyslal nas najpierw do dzungli dla niemieckich turystow. Jose Netto Silva, w skrocie Neto, to facet kolo 30, ciemna skora, usmiech od ucha do ucha i 5 letnie doswiadczenie jako przewodnik, urodzil sie w jednej z wiosek przy rzece, z dala od miasta, stad tez od malego musial sie uczyc jak zyc w dzungli. Mielismy sie udac statkiem 200 km w gore rzeki i tak tez sie stalo. Statek - jeden wielki syf, pelen lokalesow na hamakach, z muzyka forro (czyt. foho) na pokladzie, czyli takie disco polo, tyle ze bardziej brazylijskie. Jeszcze przed kimka uslyszelismy kilka historii od Neto o anakondzie, kajmanach i innych groznych zwierzakach i naturalnie o kobietach, bo przeciez Neto jest typowym przykladem czlowieka z polnocy (wino, kobiety i spiew). Po czym na koniec otworzyl nam piwko zebami i poszedl spac. Zaczela sie wyprawa na serio.

Dzien IV:
o 6 rano doplynelismy statkiem widmo do Novo Ayrao. Z portu wzielismy mototaxi co jak sama nazwa wskazuje jest motorem sluzacym za taxi i pojechalismy do jednego ze znajomych Neto tzw buszmena. Pan Francisco jest biednym czlowiekiem, ma zone i trojke dzieci, i jezdzi polowac do dzungli, zeby nakarmic rodzine.
A my kolo 9 rano wrocilismy do portu gdzie na tylach knajpy o nazwie Boto (czyli delfin butlonosy), karmilismy i plywalismy wlasnie z delfinami butlonosymi. Troche smieszne to uczucie, kiedy taka calkiem spora "ryba" przeplywa miedzy nogami.
Z racji tego, ze drugi przewodnik, ktory mial dowiezc kase potrzebna do kupna kilku rzeczy niezbednych do pojscia w gleboka dzungle, znacznie sie spoznil, popoludnie musielismy zorganizowac sobie sami. W tej 5 tys. wiosce gdzie drogi pobudowano jak w duzej metropolii, a wszyscy i tak jezdza na motorach, jest jeden z kierowcow, ktorego zwa Moloka czyli szalony. Koles ma pozwolenie od rzadu na hodowle wszystkich rodzajow wezy, wiec za 20R$ od lebka zawiozl nas kawalek za miasto, gdzie w kilku zorganizowanych terrariach trzyma kilka boa, troche zolwi i kilka grozniejszych wezy. Podobno ma tez na skladzie sukuri, czyli mniejsza wersje anakondy, dochodzaca do 8 metrow ale nie chce pokazywac. Po powrocie Neto nauczyl nas tanczyc foho. Sama nazwa tego tanca, rodzaju muzyki pochodzi od slow angielskiego for all. Dawno temu do Brazylii przyjechal krol angielski, ktoremu bardzo przypadl do gustu ten rodzaj muzyki i okreslil go jako muzyka i taniec dla wszystkich czyli for all. Miejscowi tylko troche przekrecili nazwe i wyszlo foho. Tak wiec od tego czasu cala polnoc tanczy i spiewa w rytmie foho.

Dzien V:
pobudka rano i naturalnie na sniadanie dostalismy jajecznice - 5 dzien z rzedu. Zapakowalismy wszystko na lodke buszmena i ruszylismy do znajomych caboclos 2,5 godziny w gore rzeki. Kaboklos to pol indianie, zyjacy w Amazonii z dala od miast i wiekszych wiosek. Nasi maja nad sama rzeka szalas, czyli kawalek dachu, pod ktorym zyje szostka dzieci i maz z zona. Zona trudni sie wyrobem farinhi, ale tylko na potrzeby rodziny. Ojciec czasami na zamowienie struga lodki, poza tym poluje w dzungli, zeby wyzywic rodzine. Zasadniczo ich wydatki ograniczaja sie do 10R$ na miesiac. W miescie bywaja rzadko. Neto przywozi im zawsze kawe, cukier, czasami nowa latarke lub kilo gwozdzi. Ci ludzie po prostu zyja najprosciej jak sie tylko da. Hoduja troche kur i maja 4 makabrycznie chude psy i jak u nas dzieci maja misia, tak tutaj bawia sie zywym leniwcem!
Po obiadku udalismy sie na trek po wreszcie prawdziwej dzungli. Wprawdzie widzielismy kilka duzych pajakow i bylismy bliscy wytropienia guariba czyli calkiem sporej malpy to i tak wreszcie zobaczylismy amazonska dzungle.
Po kolacji mielismy ruszyc na kajmany, ale nadeszla spora burza i musielismy zawrocic. Podobno pioruny walily jak szalone, ale jakos tak kimalismy, ze nic nie slyszelismy.

Dzien VI:
rano jajecznica i wybudzil nas ze snu dopiero ozezwiajacy napoj z cupuacu, czyli mix wody i miazszu owoca przypominajacego kokos. Pozniej ruszylismy na ryby. Zlowilismy wprawdzie niewiele, bo 6 sztuk w tym 2 piranie, ale zjedlismy je calutkie. Po obiedzie ruszylismy na polowanie na capibare, gryzonia zamieszkujacego te tereny, ale na srodku rzeki dopadl nas deszcz i przemoknieci wrocilismy do szalasu. O 10 wieczorem ruszylismy wreszcie na kajmany, z latarka i w kapielowkach, z czyms co przypomina wielki widelec, ale jest mniejsze od widel, z maczeta i dubeltowka. Kiedy wypatrzylismy juz kajmana, powolutku do niego podplynelismy. Zaiste dziwne to zwierze bo nie ucieka, a wyczekuje w miejscu. Jesli krokodyl nie jest duzy, nalezy wbic widelec tuz za jego glowa. To podobno jest najslabszy punkt kajmana - tzw smierc natychmiastowa. Jesli jest wiekszy trzeba uzyc dubeltowki. My zlapalismy takiego 60 cm i bylismy blisko 2 m., ale nasz caboclo uzyl widelca zamiast dubeltowki i bardzo potem tego zalowal, bo nie zdolal przebic skory i kajman nawial. Tak wiec bestia, ktora ma 87 miesni, ktore kurcza sie jednoczesnie w momencie ataku (stad tez krokodyl, ktory chwyci ofiare w swoja paszcze, nie moze jej otworzyc chocby nawet chcial), zostala pokonana. Mielismy zjesc ogon kajmana, bo podobno to jest smakowity kasek, ale zostawilismy go rodzinie naszego caboclo.
Na koniec wyprawy uslyszelismy kilka historii o makumbeiros, czyli ludziach uprawiajacych makumbe, czyli czegos na ksztalt wudu. Dla ludzi Amazonii makumba jest slowem, ktorego woleliby nie slyszec, cos na ksztalt czarnej magii.

Dzien VII:
w drodze powrotnej do Novo Ayrao minelismy kilka malp i cuati (czyt. kuaczi) czyli mala wersje mrowkojada. O 13 chwycilismy autobus do Manaus. Droga nowa - 200 km, w polowie jeszcze nie asfaltowa. Pokonalismy ja w 4 godziny, ale myslalem ze nie damy rady i zakopiemy sie w ziemi. Na szczescie droga byla sucha, stad udalo sie bezpiecznie przejechac. W Manaus wyklocilismy sie jeszcze z Armstrongiem o 200R$ z racji pewnych brakow w programie wycieczki. Potem kolo 22 kiedy nasz Lonely PLanet i nasz Rough Guide zakazuja chodzenia w ok. dzielnicy portowej, my zamiast zlapac taryfe, lapalismy 10 razy tanszy bus 306. Busy w calej Brazylii jezdza makabrycznie szybko, albo przynajmniej tak sie wydaje, bo trzeszcza jakby sie mialy zaraz rozpasc. Jedno co jest pewne to to, ze mozna nie zdazyc wsiasc do takiego, bo podjezdzaja na przystanek po kilka i zatrzymuja sie tylko na chwilke. O 11.30 dotarlismy na lotnisko. O 8 nad ranem wyladowalismy w Sao Paulo.

Kilka spostrzezen:
1. przewodnik Neto - na 2 dni przed koncem wyprawy mial nawrot malarii, wiec leczylismy go intensywnie przeciwbolowo; pierwsze 2 dni budzil sie ze sporym kacem wiec tez leczylismy go przeciwbolowo; troche leniwy; nie dosc, ze drugi przewodnik spoznil sie z dostawa to nasz zgubil ja juz dnia nastepnego i jechalismy do dzungli na kreske!; lubi duzo spac; ale zna sie na rzeczy perfekcyjnie i jak sie go troche popchnie potrafi byc naprawde dobry w swoim fachu, no i lapie 2 metrowe kajmany, a boi sie tylko anakondy, jak kazdy porzadny przewodnik;

2. dzungla to nie zoo; trzeba sie mocno nagimnastykowac, zeby cos zobaczyc; Bartek musial sie natomiast mocno nagimnastykowac zeby nie spotkac sie ze smiercionosnymi pszczolami, przez co prawie zatopil canoe;

3. na krokodyla mozna polowac z latarka, w kapielowkach, z widelcem w reku; reszta to tylko umiejetnosc dzgania;

4. wycieczki do dzungli najlepiej i najtaniej wychodza bezposrednio u przewodnika; agencja zawsze ma jakies niedociagniecia;

5. 4 do 5 dni w dzungli absolutnie wystarczy, pod warunkiem ze od razu jedzie sie jak najdalej od Manaus - 200 km absolutnie starcza;

Zlota mysl w dzungli amazonskiej: pamietaj, jesli zauwazysz anakonde badz sukuri, badz pewny ze ono widzialo cie najpierw!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
sqlap
Małgorzata i Paweł Karaś
zwiedził 15% świata (30 państw)
Zasoby: 127 wpisów127 7 komentarzy7 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.08.2013 - 31.08.2013
 
 
23.11.2012 - 07.12.2012