Dotarlismy po 40 godzinach w autobusie do Mendozy. Wreszcie temperatura powyzej zera, a nawet powyzej 10. Gdybysmy wczesniej zmienili nasze plany moglibysmy zobaczyc jeszcze przynajmniej wodospady Iguazu, albo kawalek Urugwaju, bo okazalo sie, ze bus jechal z Rio Gallegos do Mendozy przez Puerto Madryn. No ale gdyby czlowiek wiedzial, ze sie przewroci, to by sobie usiadl.
Mendoza jest nieduzym, ale bajecznie polozonym miastem. Od Chile odgranicza Mendoze pasmo gorskie z najwyzsza gora Ameryki Poludniowej - Aconcagua. A samo miasto to z rodzaju takich porzadnych, malych turystycznych miejsc. No i naturalnie z mnostwem winnic na obrzezach. Dzisiaj uraczylismy sie wedrowka po winnicach, busikiem wynajetym przez nasz hostel. A hostel Campo Base, tuz w centrum i za 15 pesos za nocke. Oprowadzono nas po winnicach, pokazano jak sie to robi w Mendozie, nauczono jak oceniac jakosc wina i naturalnie dano nam posmakowac. Eksperci twierdza, ze juz niedlugo wino z Mendozy pobije najlepsze na swiecie chilijskie, bo tu lepsza gleba, swiatlo itp.
Dzis tez mielismy kupic sobie bilecik do Santiago de Chile, zeby na 7 lipca byc w samolocie do La Paz, ale okazuje sie, ze to wrecz niewykonalne. Kilka dni temu zamknieto granice z powodu sniegu. Pomimo, ze Mendoza wyglada jakby to byl srodek lata, to jednak do Chile przebic sie mozna tylko przez gory. No nic, jutro rano zobaczymy czy granice sa juz otwarte. Jesli nie to chyba zdecydujemy sie na autobus z Mendozy do granicy boliwijskiej, a potem czeka nas esencja calej wyprawy czyli trek przez Boliwie i Peru. Na Ekwador niestety czasu nam nie starczy, a poza tym potrzebowalibysmy wize.
PS. I znowu jedlismy steka. Tym razem bife de chorizo z frytkami, bo jedzenie samego miesa troche sie nam znudzilo. Pychotka!